piątek, 26 lipca 2013

soda pop

(czyli post z serii: jest lato, więc moje myśli są głębokie, jak słowa wakacyjnych, popowych utworów)

Zazdroszczę M-ce tego momentu, gdy wchodzi do sali przedszkolnej. Autentyczna radość wychowawczyń: Dzień dobry M-ko, jaką masz ładną sukienkę (niestety ani razu nie usłyszałam: jaką ty masz ładną fryzurę, zapewne dlatego, ze za każdym razem, nie ważne co i jak robię, włosy M-ki prezentują styl: rabarbar, w który strzelił piorun). W każdym bądź razie, każdego dnia M-ka jest witana w przedszkolu z niesamowitą  atencją i radością, tak, że jej twarz rozpromienia się jeszcze bardziej. Też bym tak chciała, też bym chciała być tak witana przekraczając próg Mordoru. Oczywiście, pracuję z kulturalnymi ludźmi, którzy mówią cześć i dzień dobry (niektórzy nawet się przy tym uśmiechają) i też się zdarza, że usłyszę o tym, że mam ładną sukienkę (na temat włosów rzadziej cokolwiek słyszę, bo prezentuję ten sam styl, co M-ka), jednak umówmy się: to nie do końca to samo.

M-ka nie bardzo może zrozumieć, dlaczego na urodziny nie chciałam ani tortu ani dekoracji i zapewne z zemsty wyjada mi połowę żelków, które dostałam w prezencie, twierdząc, że na pewno były dla niej, ale jak już tak bardzo mi zależy, to ona w swej wspaniałomyślności, może się ze mną podzielić. (M-ka jest mistrzem dzieleniem się wszystkim, co do niej nie należy, z właścicielem dzielonego obiektu).
Żyję w takiej dziecięcej ułudzie, że jak są moje urodziny, to wydaje mi się, że jestem królową świata. Bo to w końcu taki dzień, że nie ma prawa, aby przydarzyło mi się coś złego, spotkała mnie jakaś przykrość, coś nie wyszło, czy musiałabym zająć się jakąś prozą życia.
Co roku zaskakuje mnie, że nie zawsze tak jest. Ale co roku wchodzę w ten dzień, tak, jak M-ka do sali przedszkolnej. Zresztą, chyba znów zaczynam traktować każdy dzień, jak piniatę, którą rozbijasz mocnym uderzeniem i ze spokojem i radością łapiesz to, co z niej wyleci.

M-ka szaleje na placu zabaw, biega między karuzelą a huśtawką i choć innych dzieci nie ma, to bawi się fantastycznie. Jak byłam mała i chciałam pokręcić się na karuzeli, to potrzebowałam kogoś, aby tę karuzelę pchał. A potem, zgodnie z zasadą wzajemności, należało się zamienić. Jak chciałam skorzystać z huśtawki, to też musiałam mieć jakiegoś towarzysza zabawy, bo inaczej nie uniosłabym się w górę. M-ka z tym problemu nie ma. Karuzela i huśtawka zaprojektowana tak, by móc samemu czerpać radość z zabawy. Nie potrzeba nikogo do rozkręcania i rozhuśtania. 
W sam raz dla antyspołecznych indywidualistów - dobrze, że nie było takich w czasie mojego dzieciństwa, bo, znając moje naturalne skłonności do wycofywania się, stałabym się przypadkiem bardziej niż beznadziejnym. Chcąc się pohuśtać musiałam nauczyć się choć trochę budować relacje, dzięki czemu do końca nie zdziczałam. 
A z drugiej strony myślę, że może te huśtawki i karuzele, do jednoosobowego użytku, zaprojektował ktoś, z kim nikt nigdy nie chciał się bawić? Może nikt nie witał tej osoby z tak autentyczną radością i uwagą? 

Dobra myśl na początek dnia, uśmiech, ciepłe słowo.
I już niesie.

4 komentarze:

  1. W ogóle nie było kiedyś takich placów zabaw jak teraz. Jakaś piaskownica, huśtawka i to wszystko co mieliśmy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czy dobrze rozumiem, że jest to nie taki całkiem zły moment na złożenie Ci życzeń urodzinowych? :)

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger