Przeżywam właśnie coś na kształt szoku kulturowego.
Zwyczajne, małe rzeczy jawią mi się, jak wybuchy fajerwerków i niewyobrażalne szczęście.
A to tylko fakt, że przy każdym użyciu spłuczki nie muszę przy niej majstrować, bo się znów zacięła. Nie muszę też planować jadłospisu na tydzień, jak w stołówce szkolnej i nie muszę robić zapasów produktów spożywczych, jakby miał się zdarzyć jakiś kataklizm. Jeśli jakiś produkt się niespodziewanie kończy, to mogę po prostu wyjść do sklepu, a nie kombinować, jak poradzić sobie bez niego. W sobotę M-ka chwyta mnie za rękę i idziemy sobie spokojnie do piekarni. Smak świeżego chleba mam już na co dzień.
Czas od zamknięcia za sobą drzwi domu do otworzenia drzwi od biura skurczył się z godziny do dwudziestu minut. Nagle mam bardzo dużo czasu na wszystko i wciąż mnie to jeszcze zaskakuje. Co chwila przeżywam olbrzymie zdziwienie, że czegoś już nie muszę, że można łatwiej. Kiedy nadejdzie sezon grzewczy, to zapewne oszaleję, ze szczęścia, gdy uświadomię sobie, że nie muszę rąbać drewna, nosić węgla, rozpalać w piecu i co jakiś czas do niego dorzucać, że wystarczy tylko jeden ruch przekręcenia termostatem.
Śmieję się z fotela przed komputerem, bo przypomniało mi się, że przez jakiś czas (dość długi) mieliśmy przed nim krzesło ogrodowe. Tak, teraz mogę się z tego śmiać.
Jest 9. wieczór, a ja idę ze swoimi dziewczynami na piwo. Tak po prostu. W końcu.
I nie muszę logistycznie planować, jak wrócić, nie muszę siedzieć z zegarkiem w dłoni.
Jadę tramwajem.
Jest wieczór, środek tygodnia i jadę tramwajem. Jest cudnie.
Na Rynku przystaję i słucham. Ale nie pana grającego na dudach tylko rozmów płynących z przepełnionych ogródków piwnych, które ponad moją głową zbijają się w melodyjny gwar.
To pewnie tylko w mojej głowie, ale mam wrażenie, że mijani ludzie się do mnie uśmiechają. Ja - to pewne - szczerzę się jak głupia.
A potem wracam nocnym autobusem i czuję się tak, jakby tych pięć lat wcale się nie wydarzyło.
Próbuję wytyczyć nowe ścieżki, a wciąż jeszcze tkwię w schematach, które nijak się mają do rzeczywistości. Bo przecież mogę swobodnie chodzić po mieszkaniu z telefonem przy uchu, bez obawy, że stracę zasięg, a mimo to wciąż podchodzę do okna, staję na stołku i staram się nie drgnąć, aż do tej chwili, gdy uświadamiam sobie, że przecież już nie muszę. Albo, gdy po kąpieli M-ki, a potem Kubika siedzę grzecznie z piżamą na kolanach i czekam aż się nowa woda w bojlerze zagotuje do czasu, aż Kubik mi uświadomi, że przecież już nie muszę.
I takie drobnostki, paprochy wręcz dają mi radość na każdy kolejny dzień.
najmocniej tę nocną eskapadę tramwajem poczułam, tuż pod samiuśką skórą... aż łza się w oku z tęsknoty kręci...
OdpowiedzUsuńWiesz, że siłą woli musiałam siebie zmusić, aby wysiąść na właściwym przystanku? ;)
UsuńObłęd w ciapy - to co kocham najbardziej :)
UsuńZnaczy jest dobrze:) paczucha
OdpowiedzUsuńNawet bardzo dobrze :)
UsuńNo popatrz Ty...mała rzecz a cieszy:)Ale...takie radowanie się z drobnostek to jest sztuka. nie wszyscy mają tą cechę, a Ty ją wyćwiczyłaś przez lata praktyki:) mła:)
OdpowiedzUsuńalbo nie wyleczyłam się z cech dzieciństwa i cieszę się każdej pierdoły, jak małe dziecko ;)
UsuńCoś w tym jest... widzę w Tobie duże dziecięcej naiwności i ciągłego zadziwienia światem:)
UsuńMoje wewnętrzne dziecko trzyma się całkiem nieźle. I bardzo mi z nim dobrze :) Lubię tę część mnie :)
UsuńMałych rzeczy wielki dar...
OdpowiedzUsuńRzoumiem i razem z Tobą odczuwam ogromną ulgę;)
P.S. Mam nadzieje że ten Pan na tych Dudach to chociaż pięknie grał :)))
No pewnie, że pięknie :)
Usuń