środa, 15 sierpnia 2012

chaos in motion

Coś, co w czasach dzieciństwa wydawało mi się czystym absurdem, czymś zupełnie nie do pojęcia, bardzo dogłębnie zrozumiałam jakieś dwa lata temu. 
Jako dziecko zupełnie nie rozumiałam niezbyt dobrej energii krążącej nad głowami moich rodziców na dzień przed wyjazdem na urlop. Bo, co jest zupełnie zrozumiałe, kiedy jedzie się na wyczekane, upragnione wakacje, to powinno się dziko cieszyć i tryskać pozytywną energią a nie zabijać wzrokiem, ciskać przedmiotami do torby i mówić, że już ma się tego urlopu po dziurki w nosie, prawda?
Swoim - w moim mniemaniu - wielkim odkryciem, podzieliłam się raz z rodzicami, mówiąc, że powinni wyluzować i się nie denerwować, bo właśnie czekają nas dwa cudowne tygodnie razem. 
Nigdy więcej tą refleksją się już z nimi nie podzieliłam, a wyraz ich twarzy i wszystko to, co zapewne kotłowało się wewnątrz nich, poczułam na własnej skórze, próbując po raz pierwszy spakować do samochodu: całą rodzinę, tonę bagażu oraz bardzo niezadowolonego kota i bardzo dużego psa. Zachowanie przy tym wszystkim wakacyjnego, radosnego nastroju jest zupełnie niemożliwe.

Zaczęło się od tego, że Kubik spojrzał na mnie, jak na nieuleczalnie chore stworzenie, gdy dzień przed wyjazdem zaczęłam gruntownie sprzątać. No ale po co ty sprzątasz? Przecież nas i tak nie będzie. Tłumaczenie, że o wiele przyjemniej wraca się po urlopie do wysprzątanego domu, niż wtedy, gdy ma się świadomość, że oprócz wypakowania i puszczenia miliona razy pralki, ma się jeszcze do posprzątania chałupę, musiałam wygłosić w jakimś obcym języku, być może suahili, bo Kubik patrzył na mnie, jak na jeszcze bardziej nieuleczalnie chore stworzenie. Na drugi dzień było tylko gorzej: to, co zostało posprzątane wyglądało, jakby się zderzyło z górą lodową. To, co zostało spakowane, należało wypakować, bo przecież ten miś, co był na samym dnie torby, musi koniecznie siedzieć w samochodzie. Kilkadziesiąt razy byłam odrywana od swojej torby przeraźliwym pytaniem: K, a wiesz, gdzie jest mój.... więc w efekcie pakowałam siebie na wpół świadomie. Potem trzeba było jeszcze poczekać, aby wyładować wszystko z bagażnika, no bo się nie mieszczą bagaże (oczywiście 3/4 rzeczy, to rzeczy M-ki) bo wielkość bagażu Z A W S Z E jest odwrotnie proporcjonalna do wzrostu posiadacza owego bagażu. W między czasie parę razy trzeba było przebrać dziecko, znaleźć kota, który za nic miał czas i miejsce zbiórki, tylko szlajał się po wsi, przekonać psa, że jego miejsce nie jest za kierownicą i odpowiadać na tysiące dziwnych pytań sąsiada, któremu coś się właśnie przypomniało. Wyjeżdżaliśmy bardzo podirytowani, w zupełnie niewakacyjnym nastroju, wymęczeni, z bałaganem w oczach i mocno spóźnieni, by po przejechaniu 3 km zorientować się, że transporter na kota, wraz z kotem, został w przedpokoju, wrócić w oka mgnieniu, znów wyruszyć w trasę, w końcu dojechać w (o dziwo) iście wakacyjnym nastroju. I właśnie wtedy zorientowałam się, że całą podróż przebyłam w kapciach. A potem okazało się, że jak zwykle czegoś zapomniałam zabrać. Mogę zrobić kilka list, co należy spakować, a potem (i powtarza się to od lat) ląduję na wakacjach bez: ręcznika lub piżamy lub szczoteczki do zębów (zamiast lub można wstawić i), co zawsze kończy się szukaniem szczoteczki do zębów lub (i) ręcznika w miejscowych sklepach.
Rok temu było podobnie, ale tym razem Kubik zrozumiał moją logikę dotyczącą sprzątania, M-ka chciała więcej misiów i wywalała z torby wszystko, co do niej włożyłam, psa nie było a ja na miejsce dojechałam z włosami zwiniętymi w starą pończochę.

Bogata o te doświadczenia, zbliżającym się wyjazdem na urlop, zaczęłam stresować się kilka dni wcześniej. Wspięłam się na wyżyny swojej kreatywności i logistyki, by sam wyjazd był jak najmniej dokuczliwy.  Wszystko miałam idealnie zaplanowane, aż moja mama zaproponowała, że wezmą do siebie na weekend M-kę. Wprost oszalałam ze szczęścia. Znaczyło to bowiem, że będę mogła w spokoju posprzątać i spakować się, jak odpowiedzialna i dorosła kobieta. A potem Kubik oświecił mnie, że idzie do pracy więc będę miała wolną sobotę, sam na sam, pierwszy raz od ponad trzech lat.
Zaniemówiłam z rokoszy!

Oznaczało to, że będę mogła się wyspać.Spać do oporu. Nawet do południa. Wstałam przed ósmą. Miało to te swoje dobre strony, że szybko mogłam uwinąć się z praniem, sprzątaniem i pakowaniem. Okazało się, że zbytnio sprzątać nie muszę, tylko ogarnąć, ale jak zaczęłam ogarniać, to pomyślałam, że po co mam się rozdrabniać i zaczęłam czyścić, szorować... Trochę mi zeszło ale wciąż miałam bardzo dużo czasu na spokojne, metodyczne spakowanie siebie i M-ki. W związku z tym pomyślałam, że zajmę się innymi bardzo istotnymi sprawami: skończyłam czytać książkę, oglądnęłam osiem odcinków zaległego serialu, pokręciłam się, otworzyłam piwo. I właśnie wtedy przypomniałam sobie o jednej z podstawowych zasad pakowania: najpierw spakuj swoje dziecko, potem pij alkohol. Pomyślałam też, że ta zasada ma zastosowanie, kiedy  w domu panuje chaos, a u mnie jest spokój więc ograniczyłam się do spakowania wszystkich niezbędnych dokumentów, legitymacji, ubezpieczeń, książeczek zdrowia oraz podręcznej apteczki, bez której ani rusz. A potem otworzyłam drugie piwo, trzecie, oglądnęłam film.

W związku z tym, że miałam całą sobotę na spokojne pakowanie, o godzinie 20 zorientowałam się, że  poza dokumentacją przydatną z kontaktem z NFZ nie spakowałam nic. Co gorsza: nie zrobiłam listy, co mam spakować. Pakowałam się więc w pośpiechu, tak jak zwykle, a na drugi dzień przyjechaliśmy po M-kę spóźnieni (bo zapomniałam, że pół-służbowo miałam jeszcze wybrać się na jedną wystawę). Ale mimo to miałam jakiś taki wakacyjny nastrój.

W tym sezonie przez trzy pierwsze dni byłam z siebie dumna. Wszystko bowiem wskazywało na to, że niczego nie zapomniałam. Ani szczoteczki ani piżamy. Ręcznika nie brałam celowo, bo były w lepiance. Pomyślałam, że opanowałam kolejny etap w stawaniu się dorosłym człowiekiem.
Trzeciego dnia okazało się, że nie wzięłam dla siebie... skarpetek.
Umiejętność pakowania się na wakacje i zachowanie urlopowego nastroju będę chyba doskonalić całe życie.

6 komentarzy:

  1. No tak:)Znowu to samo:) Jesteśmy z jednej matrycy odlane.Jakbyś pisała o mnie. Przykład "dawam".Pierwszy to taki,że też sprzątam i pucuję dom przed wyjazdem na wakacje czy tylko wycieczkę:)Nawet jak pobyt poza domem to tylko jedna nieprzespana w sowim łóżku nocka.Drugi zaś tyczy się zapominania.Tez robię listy. Dużo list, drobiazgowych bardzo. Nawet takich, w których komponuję zestawy ubraniowe, żeby niczego nie taszczyć po próżnicy i jedno do drugiego pasowało:)Co z tego jak i tak zawsze czegoś zapomnę:) Nie mam na to rady. Pamiętam takie wakacje w Grecji,w które nie zabrałam niczego do spania.:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O kurcze, ten pomysł, żeby robić listy do komponowania zestawów ubraniowych jest genialny! Bo ja pakuję jak leci: krótki rękaw, ramiączka, spódnice, spodenki a potem wychodzi, że mam bardzo odważne podejście do łączenia kolorów i wzorów ;)

      Usuń
  2. Jak jest własne auto, to jeszcze pół biedy. Wyobrażasz sobie wyjazd na Mazury z maluszkiem ... pociągiem ? Jak kobiety to robiły w czasach, gdy na osiedlu stało kilka fiatów i syrenek na setki mieszkańców. Bo ja pamiętam nasze podróże z mamą wyłącznie PKP lub PKSami. Dla mnie nieziemska frajda. I jakoś nigdy nam niczego nie brakowało u celu podróży. Jak się miało japonki - miało się wszytko :))) I pies się tez nieraz zabrał z nami, a razu pewnego wracałyśmy z dodatkowym bagażem pięciorga szczeniąt produkcji naszej suni. Termin rozwiązania jej się przesunął, a nas zaskoczył :)))Prawie je w tym pociągu sprzedałyśmy ludziom, ale były jeszcze za malutkie:)))) To dopiero były hardcorowe wakacje:))))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio właśnie prowadziłam na ten temat rozmowę z teściową, że jakoś się radę dawało a teraz wszędzie widzi się problemy ;) Też pamiętam podróże nad morze PKP bądź na Kaszuby PKSem :) I nawet myślę sobie, że to bardziej rozsądne - bierzesz tylko niezbędne minimum ;)

      Usuń
  3. Może właśnie dlatego niektórzy jeżdżą na wakacje bez rodzin, każde osobno. Nie wyobrażam sobie, ale z drugiej strony urlop z obstawą, szczególnie z małym dzieckiem może być męczący. Sama widzisz, najszczęśliwsza byłaś, jak zostałaś sam na sam ze sobą...wreszcie. A może nie zamiast, a oprócz wakacji rodzinnych wypuścić się też na raut z kumpelą? Zaznaczyć odpowiednio wcześniej, że ten czas masz dla siebie i tatuś musi zorganizować się jakoś z dziadkami/ciotkami i innymi tak, żebyś mogła jechać. Kasę odłożyć, wziąć wolne w pracy i odpocząć po rodzinnej wyprawie, bo nawet jeśli bardzo przyjemna to potrafi dać w kość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzecz w tym, że problemem nie jest wspólne spędzanie wakacji, ale raisen fieber, które dopada na 24h przed wyjazdem i wprowadza nerwową atmosferę :) Mając dzień tylko i wyłącznie dla siebie po raz pierwszy od ponad 3 lat, nie byłam najszczęśliwsza ale szczęśliwa - co wg mnie jest zupełnie zrozumiałe. W dalekich planach podróż z koleżanką jest, ale rodzinne wyprawy nigdy mi w kość nie dały :)

      Usuń

Copyright © 2014 serendipity , Blogger