Ja wiedziałam, że tak będzie.
Wiedziałam, że te trzy awaryjne dni przedłużające weekend skończą się dla mnie źle.
Mimo iż awaryjne, to miałam zaplanowane je od 1,5 tygodnia.
I już wtedy wiedziałam, że będzie źle.
A mimo to, na te trzy dni, które miałam dodatkowo spędzić w domu, cieszyłam się tak, jakbym miała wyjechać na dwa miesiące do Toskanii albo do Japonii. A przecież to tylko niewielki, lekko się walący domek pod miastem, z niebieskim płotkiem.
Na te trzy dni nie zaplanowałam sobie nic.
A był to błąd, olbrzymi błąd.
To znaczy, coś sobie zaplanowałam, ale trzeba było zaplanować sobie coś bardziej.
Posprzątać przydomową komórkę, do której nie zaglądałam z jakieś trzy lata.
Wypielić cholerne rabatki, które nawet wzrokiem ignoruję, od miesiąca (w tej sztuczce jestem niemal tak dobra, jak M-ka nie widząca na swoim talerzu cukinii).
Wyrzucić niepotrzebne rzeczy.
Choćby umyć okna.
Ale nie, ja sobie zaplanowałam bycie w domu.
I byłam.
Byłam wyluzowaną mamą, która witała poranek gilgotaniem córki po stopach i bitwą na poduszki. Byłam konstruktorem wybiegów z klocków dla kilkunastu zwierząt. Byłam narratorem wszystkich bajek, jakie tylko M-ka mi przynosiła. Byłam partnerką do tańca na boska przy wszystkich hiszpańskich i kubańskich melodiach. Byłam rysownikiem i przytulanką, piosenką na ustach i bajką na dobrą noc. I wcale nie rusza mnie fakt, że na pytanie Kubika: "co robiłaś dziś z mamą" M-ka odpowiadała: "nic".
Byłam wyluzowaną panią domu, co z lekkością i frajdą gotuje obiady. Co z uśmiechem na ustach, jednym ruchem ścierki i dwoma odkurzaczem opanowuje chaos na cały dzień. Co z lekką frywolnością posługuje się żelazkiem i na żadną z tych czynności nie traci, jak zawsze, połowy tak cennego dnia.
Byłam sobą jaką lubię najbardziej. W potarganych włosach, ulubionym dresie, zatopioną w książce z kawą nie pitą w pośpiechu. Ze słowem spływającym przez opuszki palców późną nocą, gdy towarzyszył mi spokojny sen całej dwójki i kota zwiniętego na moich kolanach, a ja pisałam zaległe teksty bez poczucia mdłego obowiązku, tylko zabawy słowem, skojarzeniem, interpretacją.
I dlatego jest źle. Bardzo, bardzo źle.
Bo mogłoby być tak zawsze.
Bo przypomniałam sobie ten czas, który dzieliłam w domu z M-ką i zatęskniłam okrutnie. Do tego życia bez pośpiechu, normalności i harmonii. Bez stresów, bez ciągłego poczucia bycia poza czasem, czy bycia tylko w jakimś wycinku świadomie.
I gdyby nie wciąż dość wyraźne wspomnienie tych czarnych miejsc, w których byłam przez samotność na tym bezludziu, gdyby nie jakieś szczątki zdrowego rozsądku, najprawdopodobniej skonstruowałabym piękne wypowiedzenie, które złożyłabym w papierowy samolot i jutro rano pewnym ruchem posłałabym do biura w centrum miasta.
Odliczam dni do zasłużonego urlopu i postanawiam zerwać ze swoim pracoholizmem, który i tak nikomu do szczęścia nie jest potrzebny, a mnie stawia w roli konia pociągowego.
Rozleniwiłam się. Rozleniwiałam się w zwykłej codzienności. Rozleniwiłam się w swoim marzeniu o harmonii i dystansie.
I z tego lenistwa (choć bardziej chyba w wyrazie buntu) nie wyprasuję sobie nic na jutro, nie pomaluję paznokci i wcale się nie przejmę tym wszystkim, co jutro na mnie czeka.
Niech sobie czeka.
Ja mam ważniejsze sprawy na głowie.
No kobiałko:) Znowu o mnie napisałaś. Moje życie i moje nam tym życiem dumania. Ale tylko Ty możesz o tym napisać tak ... poetycko...aczkolwiek prozą:)
OdpowiedzUsuń:)może coś w końcu wydumamy? ;)
UsuńWe wszystkim przydałby się zdrowy umiar. Tyle samo tego i tamtego. I jeszcze troszkę czegoś tam dla osłody... Tak w sam raz, co by za niczym nie tęsknić za bardzo i niczym nie krępować ruchów...
OdpowiedzUsuńdokładnie, równowaga jest niezbędna, choć bardzo o nią trudno. Przynajmniej mi.
UsuńTak zawsze by Ci się szybko znudziło.
OdpowiedzUsuńna pewno, a teraz bardzo by się przydało :)
UsuńI BARDZO DOBRZE!!!! Ja właśnie tak spędzam urlop, bez kota na kolanach i gilgotania, ale ten dres, i luz, z którym robię, co muszę, by mieć potem parę chwil leżenia odłogiem i podziwiać swoją bez stresu wykonaną pracę, z połamanymi paznokciami(na pewno ich nie umaluję jeszcze długo)jest rozkoszny, mimo fizycznego wysiłku. Nawet nie przeszkadza mi bałagan w domu, który jest kochany i cudowny, bo nie widać,że nie sprzątam od dwóch tygodni, a zapaćkane okna są ... takie malownicze:))))
OdpowiedzUsuńŻyczę jak najwięcej takich lazy dni, we troje:))))Rozumiem, za czym tęsknisz ;)))
Tęsknię bardzo. Co więcej, poszłam do pracy i po 6 godzinach się rozchorowałam. To znak ;)
UsuńI bardzo dobre podejście do zycia ;)
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że w wirze zadań o nim nie zapomnę :)
UsuńPiękny tekst, Katie, taki o lenistwie i o pracy, o marzeniach o życiu szczęśliwym w harmonii i na luzie. A że tam komórka, okna, rabatki nie zrobione? No i co z tego? Świat się nie zawalił. Przyjdzie taki moment, że się rzucisz, by tę komórkę, co to wiesz... okna i rabatki pomyjesz, albo co i będziesz z dumą spoglądać na efekty. Tak będzie, wiem to po sobie. A co do pracoholizmu, ech... nie uleczysz się z tego, nie :(
OdpowiedzUsuńDziękuję :) Takiego lenistwa mi teraz właśnie trzeba, bycia samej dla siebie i dla najbliższych.
UsuńPracoholizm nie jest uleczalny? Cholera...
Niestety :(((
Usuńczyli jednym słowem muszę z tym żyć ;)
UsuńJak dotrzesz do stanu, w którym obecnie jestem, czyli zdziwienia, że "jak to dziś piątek? to nie czwartek?", znaczy, że jesteś w domu rozmemłania ;)
OdpowiedzUsuńw drugim tygodniu sierpnia przez cały czas wydawało mi się, że jest ósmy i każdego dnia szczerze dziwiłam się, że nie jest. Ale to się nie liczy, bo wtedy byłam w pracy ;)
Usuń